Pszczyna z “Domami bezdomnymi”

Książka Doroty Brauntsch "Domy bezdomne" zainspirowała nas do wyruszenia na wyprawę rowerową w poszukiwaniu ceglanych domów w okolicy Pszczyny. Dzięki książce mamy szansę uczulić się na bezwiednie mijane domy mieszkalne oraz dostrzec zmianę w podejściu do ich budowania, które ze wspólnotowego przedsięwzięcia na saklę całej wsi, stało się mechanicznym układaniem klocków z pustaków. Domy nie buduje się już w relacji do tego co nas otacza, w łączności z przeszłością i często jej lepszymi rozwiązaniami technicznymi. Wyprawa skierowana jest dla osób, które nie szukają wielki historii, na pierwszy rzut oka.

Cztery kolory Pszczyny i okolic

Wyprawa, jako „trasa do pokonania” pomyślana jest dla zrowerzonego podróżnika. Zmotoryzowany też będzie mógł dojechać w niemal wszystkie miejsca, jednak zupełnie inne tempo chłonięcia rzeczywistości oferuje rower, a inne samochód, dlatego stanowczo polecamy ten pierwszy. Ponadto, istotną rolę w poznaniu Ducha opisywanych miejsc odgrywa skupienie się na kolorystyce – szybki, siłą rzeczy, przejazd samochodem, często to uniemożliwia. Najefektowniejszą porą roku jest wczesna wiosna, gdy zboża jeszcze nie zżółkły, a zieleń traw jest soczysta. Nie ma to jednak tak wielkiego znaczenia – kolorystyka przedzimia, gdy nie ma ciągle tak dużych kontrastów oferuje inne, specyficzne dla siebie wrażenia, kolorystyka pochłaniającej wszystko skrzącej bieli śniegu inne. Mamy przed sobą bogate spektrum różnych doznań. Zaproponowaliśmy konkretny przebieg trasy, ale niczego się nie straci, gdy nie będzie się nią konsekwentnie podążało – nie sam przebieg drogi jest tu istotny, a pewne obszary, które różniły się będą fakturą i kolorystyką.

Pierwszy obszar ma w sobie zieleń lasu Puszczy Pszczyńskiej – wiosną soczysty i wilgotny, latem często
żółknący i zawiesiście duszny. Drugi, to miejskość Pszczyny, jej kamienice i wąskie uliczki, ale i szersze peerelowskie place. Kolejny, to wiśniowe, ceglane domy, w rustykalnym niekiedy krajobrazie, a innym razem po prostu w wiejskim, zawsze malowniczo i sentymentalnie opierającym się upływowi czasu. Ostatni obszar, to czerń pogórniczej wsi Wola z jej industrialną szarością przechodzącą w biel pustki. Jest jeszcze kolor niewywołany po imieniu, który nie dostał swojego oddzielnego rozdzialiku, ale na który często będziemy natrafiać – niebieski kolor wody jeziora Paprocańskiego, mokradeł koło Kobioru i Wisły, która w tym rejonie jest cieniusieńka, a o skrywanym przez nią potencjale świadczy tylko głęboki wąwóz, którym czasem sobie wyżłabia

Konteksy historyczny

Proponujemy Wam nastrojowa podróż przez historię zmian, które dokonały się na przestrzeni ostatnich dwóch wieków w okolicach Pszczyny. Zaczynamy u schyłku XIX stulecia na niemieckim jeszcze Śląsku, który do końca niemiecki nigdy nie chciał być. Polski też nie bardzo – chciał pozostać śląski. Ale zamaszyście wprawione w ruch koło historii nie stosowało taryfy ulgowej dla tego terenu – tym bardziej że jest to rejon pogranicza – na Wiśle przebiegała granica między Prusami a zaborem rosyjskim, teraz jest tu granica Śląska i Małopolski. Ludność wszędzie mówiła podobnym językiem choć jedni zmuszeni byli służyć cesarzowi, a drudzy carowi. A przecież język i poczucie wspólnoty jest tym co buduje tożsamość. Nie wymuszone, niezrozumiałe i odległe poddaństwo. A potem przyszła industrializacja, jedna wojna, druga wojna, zmiany ideologiczne w Polsce w okresie peerelu i całkowita zmiana stosunków ekonomiczno-społecznych w ostatnich dekadach. Zielony las znikał. Wycinany na potrzeby przemysłu oddawał miejsce polom uprawnym i kolejnym osadom. Ceglana, książęca i mieszczańska Pszczyna zamieniła się w ludową i komunistyczną z całym swoim przaśnym urokiem. Okoliczne wsie takie jak Wola straciły całkowicie swój wiejski charakter i przemieniły się w miasteczka górnicze ze wszystkimi ich wadami i zaletami. A potem i to przeminęło – skrawki lasu służą już rowerzystom raczej niż drwalom, Pszczyna szuka swojej tożsamości patrząc jednym okiem na uzdrowiskowe Goczałkowice, a drugim na przemysłowe ciągle Tychy, a z górniczej Woli ostatni transport węgla wyjechał w 2005 roku. Ale resztki tego wszystkiego, pozostałości minionej historii, losów ludzkich, ich sposobu życia, problemów i radości, ciągle można dojrzeć w okolicy. Bo ani krajobraz, ani ludzkie wartości nie poddają się tak całkowicie. Trwają w świecie poukrywane w zakamarkach, pochowane na polankach czy w wąskich uliczkach. Wprawne oko wytrwałego poszukiwacza będzie potrafiło dojrzeć w ponadgryzanym przez wyręby lesie relikty pradawnej puszczy. Domy o ciemnowiśniowych ścianach co chwila można zobaczyć we wsiach okalających Pszczynę, a nad wsią Wola ciągle góruje wielki kopalniany szyb, choć okoliczne sklepy są od dawna opuszczone, stacja kolejowa i torowisko rozebrane, a na nawierzchni popękanych parkingów można spotkać tylko osowiałe gołębie.

  Trasa wyprawy – 1-2 dni

Możesz pobrać wyprawę w pdf.

Wsiadamy w pociąg. Dajmy na to z Warszawy, bo my tak akurat jedziemy ale Pszczyna jest bardzo dobrze skomunikowana. Bezpośrednim pociągiem można tu dojechać z Wrocławia, Poznania, Szczecina, Trójmiasta, Olsztyna, czy nawet Białegostoku, nie mówiąc już o pobliskich Katowicach. I na ten czas, w 2020 roku, bez przesiadki. Po trzech godzinach możemy być w zupełnie innym miejscu i jego inność na różne sposoby możemy odczuwać.
My wyjeżdżamy z podwarszawskiego miasteczka, które nie ma zupełnie charakteru. Parę drewnianych chat zostało dawno zrównanych z ziemią. Na ich miejscu wybudowano osiedla małych domków jednorodzinnych. Nawet nie takich brzydkich gdyby nie to, że gnieżdżą się na strasznie malej powierzchni zaglądając sobie bezczelnie oknami w okna. Jest jeszcze parę domów poniemieckich ale bardzo niewielu z obecnych mieszkańców wie o ich istnieniu i o ich przeszłości. Taka jest w dużej mierze historia wielu dużych Polskich miast – ślady minionych wydarzeń i ludzi tylko gdzieniegdzie przebijają przez przyniesione na podeszwach nowych mieszkańców nowe problemy i marzenia. Przeszłość staje się nieinteresująca, między innymi dlatego, że obca, ale też dlatego że problematyczna. Ludzie wolą umościć sobie rodzinne życie w tej chwili dobrobytu i spokoju, tak nietypowego przecież dla dziejów ludzkości. Niestety, zajęcie się bieżącymi sprawami większości ludziom nie daje satysfakcji. Człowiek jest istotą pragnącą zdobywać i gdzieś wewnątrz niego kłębi się potrzeba odnoszenia sukcesów, a nie zachowania satysfakcjonującej stagnacji. Może dlatego dziś, pomimo względnego dobrobytu jest takie duże niezadowolenie. Może dlatego w przeszłości, gdy przetrwanie wymagało więcej wysiłku, łatwiej było o zadowolenie.

 1. Tychy, Puszcza Pszczyńska i zielony

Wycieczkę proponujemy zacząć od Tychów. To takie miasto stojące okrakiem pomiędzy górniczą na wskroś aglomeracją katowicką z jednej strony, a puszczańskimi terenami Pszczyny z drugiej. Na południu opiera się o Jezioro Paprocańskie i lasy kobiórskie, trochę na północ od centrum znajduje znany w całej Polsce się książęcy browar Tyski. To taki przedsmak, preludium do dalszej wyprawy. Z dworca w Tychach trzeba jechać na południe by dotrzeć do granicy Puszczy. Po drodze warto zwrócić uwagę na kościół św Ducha projektu Stanisława Niemczyka z polichromiami Jerzego Nowosielskiego. Nie częsty obecnie przykład ciekawej architektury sakralnej. Nie będziemy więcej zaglądać do kościołów – po orzeźwieniu cielesnym i pokrzepieniu estetycznym zanurzymy się w zieleń lasu.


Zieleń puszczy, zieleń głębokiego lasu, jest zielenią niezwykłą w swoich odcieniach. Zawsze podkreślona jest powagą mroku, gęstwiny i wilgoci. Z nut seledynowych i szmaragdowych na wysokości wzroku i powyżej głowy, przechodzi szybko w malachitowy i ciemnooliwkowy pod stopami. Tam też pojawiają się brązy: mahoniowy, kasztanowy, brunatny, ale też zgniła ochra i czasem jaśniejsze odcienie. Czasem, bo klimat puszczy wymaga dla swojej powagi odpowiedniego ciężaru. Lasy do których właśnie wjeżdżamy, przez wieki były widocznym domknięciem świata dla mieszkańców Pszczyny. Za ich ciemnozielonym murem ciągnęła się nieprzebyta gęstwina tajemnic, czasem strachów i granica innego świata. Zmieniło to się stosunkowo niedawno. Połacie lasu przecięła linia kolejowa, drzewa ustąpiły miejsca polom, a później i z pól zeszli ludzie by zjechać do kopalń. Nad dachami ich domów wyrastają co raz liczniejsze szyby, a utopce po mału zaczęły wycofywać się z
folkloru. Wycofują się też z baśni, z których, na polecenie mam, usłużnie straszyły dzieci. Biedne utopce straciły swój dom – tereny do tej pory obfitujące w wodę zaczynają wysychać – żarłoczny przemysł zaczął ją połykać hektolitrami.
Więc nasz las nie ma tradycyjnych, puszczańskich kolorów. Jest bardziej złoty, bardziej żółty, bardziej rozświetlony.

 2. Pszczyna i wiśniowy

Dla tych, którzy nie zdecydują się na uwerturę w postaci Tychów, niedawno przywrócony do pierwotnej kolorystyki dworzec kolejowy w Pszczynie będzie pierwszym ceglanym budynkiem, który zobaczą. Dopiero niedawno skuto otynkowanie nałożone w ferworze jakiejś unowocześniającej potrzeby. Niestety już w ostatnich latach pęd do ocieplania i tynkowania budynków dotarł w głąb pozostałości Puszczy, tworząc z ceglanych leśniczówek budyneczki w kanarkowych kolorach. Pszczyna sama w sobie posiada parę atrakcji, które każdego mogą zainteresować.

Jest tu ogromny park z grobami książąt Hochbergów przylegający do wspaniałego pałacu, jest zagroda z żubrami, są urokliwe tereny leśne gęsto przecinane bagniskami i rzeczułkami, a na zachodzie potężny Zalew Goczałkowicki.

Nas jednak szczególnie interesuje skansen. Interesuje nas głównie dla tego, że nie ma w nim żadnego ceglanego domu. Te nie zostały uznane za warte zachowania. Pewnie nie spełniają wyobrażonych warunków, które musi wypełniać budynek w skansenie – zapewne podstawowym z nich jest odpowiednio intensywny zapach smoły i innych impregnatów. A tym konserwuje się drewno, więc nie jest przydatny do cegły, która nawet bez konserwacji wytrzyma dłużej. Nie należy się dziwić takiemu podziałowi, ani mieć pretensje do kogokolwiek za to przeoczenie. Granica między starym a nowym przebiega w naszych głowach gdzie indziej. Stary budynek to drewniany albo jeszcze lepiej kamienny, trudno. Trzeba się
trochę wysilić by zobaczyć przeszłość w budynku ceglanym. Granica pomiędzy książęcym miastem Pszczyną, a jej otoczeniem, subtelnie zdobionym ceglanymi perełkami domów, jest bardzo wyraźnie widoczna. Stanowi ją krajowa jedynka, szosa biegnąca od Gdańska do Żywca i dalej do granicy ze Słowacją. Dzieli ona Polskę niemal w połowie na część zachodnią i wschodnią. Tu znów można zastanowić się nad dziwnym pędem ludzi do stawiania granic, robienia klasyfikacji i zawsze sztucznego rozróżniania – dziesięć kilometrów na wschód, na Wiśle, będzie przebiegać przecież tak znacząca kiedyś dla historii, a teraz dla podziału administracyjnego granica między Śląskiem i Małopolską. Ale ludzie tu żyjący tak naprawdę nigdy nie zwracali na to większej uwagi.

Sam początek królestwa ceglanych domów nie wyróżnia się jednak niczym charakterystycznym. Wjeżdża się w nie powoli. Przecinając połacie polnej pustki, z rzadka tylko natrafia się na jakieś gospodarstwo, w którego środku stoi klasyczny, peerelowski dworek – kostka polska. Przyjemne jest to odczucie, gdy wzrok może polecieć daleko, daleko w zieleń pola i nagle zatrzymać się na dobrze znanym kształcie w kojącej szarości. Może szkoda jedynie, że ten dobrze nam znany ze wszystkich rejonów Polski kolor żywego tynku, co raz częściej zastępowany jest wymyślnymi, pstrokatymi kolorami rodem z
orientu. A tak naprawdę z Kerfura, bo najtańsze. Przekraczamy szosę i wjeżdżamy w inny świat. Tam było miejsko i ciasno, tu jest przestronnie i zielono, tam tłok, harmider, zgiełk i przechodnie na chodnikach, tu – gdy się tylko z jedzie z drogi do Oświęcimia na boczną w kierunku Rudołtowic – pola, później pojedyncze domy i w końcu zbijające się w osady
ściany zabudowań. Ale ten przecież inny świat ma pewną ciągłość z tym, który zostawiliśmy w Pszczynie, a nawet w Kobiórze czy w Tychach. Ta sama wiśniowa cegła i tacy sami ludzie tu i tam mieszkają. No tak, tylko w miejskiej Pszczynie brak przestrzeni, której tu pod dostatkiem. Tak naprawdę nie czeka tu na nas nic spektakularnego. Pola przecież podobne są do siebie w większości rejonów polski – nawet te żyźniejsze ziemie na wschodzie nie dają roślin o szlachetniejszych kolorach,
domy też zunifikowane w dużej mierze przez ostatnie dziesięciolecia, kościoły, choć tu bardzo ładne, to przecież można by wskazać ładniejsze na Podkarpaciu.

 3. Rudołkowice i okolice

Nie wdzieramy się więc przebojem w krainę cudów nie z tej ziemi, odmiennych od wszystkiego co człowiek do tej pory widział. A jednak jest coś w okolicy, co zwraca naszą uwagę, przykuwa i przytrzymuje. Co sprawia, że zjeżdżając dość stromą drogą w stronę Wisły za Rudołkowicami, co chwila rozglądamy się ciekawie i przystajemy. Ale żadna z tych rzeczy nie góruje nad okolicą, nie odcina się od niej w sposób gwałtowny, jednym słowem nie rzuca się w oczy. Są to subtelne urozmaicenia krajobrazu, które stają się jego dominantą, ale tak harmonijną, jakby całkowicie w niego wrosłą. Kapliczki ceglane, dziwne ceglane stodoły i inne budynki o których przeznaczeniu nawet sklepowe już nie pamiętają. No i te najważniejsze – ceglane domy w których kiedyś mieszkali tutejsi ludzie.

Zbudowane z gliny wydobytej tuż tuż, koło później postawionego domu. W ten sposób powstawał stawik, który później służył zwierzętom za wodopój a ludziom często do ochłody latem. O jego łączności z gliną i z domem świadczy trochę już zapomniana nazwa – glinok. A zapomniana bo co raz mniej takich glinoków w okolicy.

Nowe nie powstają, a stare zarastają bądź są zasypywane. Ot, taka kolej rzeczy – zmieniają się mody i zmienia się sposób życia, ale nigdy nie zmienia on się gwałtownie, chyba że gwałtem jest wprowadzany. Wjedźmy więc w te tereny jako ludzie właśnie. Świadomi przeszłości, z nadzieją patrzący w przyszłość – z nadzieją, że jakaś jednak będzie, i to od nas tylko zależy jaka . Ani uwzniośleni swoja przemyślnością, ani nie skruszeni tym, że jesteśmy. Wyjechaliśmy z Puszczy Pszczyńskiej, przejechaliśmy przez nieźle rozwijającą się i czystą Pszczynę, teraz wjechaliśmy na tereny którymi włada zieleń wiatr i przestrzeń, na którym domy, siedliszcza ludzi, są tylko zaproszonymi na chwilę gośćmi. Duch miejsca, którego możemy tutaj spotkać, który unosi się nad okolicznymi bajorkami i rzeczkami, który wychyla się z popękanych ceglanych ścian i nieforemnych okien bez framug, jest duchem całości, duchem przeszłości w teraźniejszości. Nie jest to na pewno przerażony Angelus Novus Paula Klee, który z szeroko otwartymi oczami, pchany jest wiatrem ku przyszłości. Bidaczyna, odwrócony do niej tyłem, widzi tylko ruiny tego
co minęło. Sam stał się smutną cezurą dzielącą zniszczone było, od nieistniejącego będzie. Takie duchy też istnieją, ale nie jego dzisiaj napotkamy

Walter Benjamin tak opisuje tego ducha: wygląda tak, jak gdyby zamierzał się oddalić od czegoś, w czym zatopił spojrzenie. Ma szeroko rozwarte oczy, otwarte usta, rozpostarte skrzydła. Tak zapewne wygląda anioł historii. Oblicze zwrócił ku przeszłości. Tam, gdzie przed nami pojawia się łańcuch zdarzeń, on widzi jedną wieczną katastrofę, która nieprzerwanie mnoży piętrzące się ruiny i ciska mu je pod stopy. Chciałby się pewnie zatrzymać, zbudzić pomarłych i poskładać szczątki zaścielające pobojowisko. Lecz od raju wieje wicher, zaplątał mu się w skrzydłach, a tak jest potężny, że anioł nie potrafi ich złożyć. Wicher ten niepowstrzymanie gna go w przyszłość, do której zwrócony jest plecami, podczas gdy przed nim aż pod niebo wyrasta zwalisko ruin. To, co nazywamy postępem, to właśnie ten wicher.

 4. Wola i szary

Jak przeminął ten świat, świat zielono-wiśniowej ciągłości między człowiekiem a ziemią dobitnie widać we wsi Wola. Kiedyś malutkiej jak Rudawki czy Grzawa, dziś ma prawie osiem tysięcy mieszkańców. Doprowadzono linię kolejową i zbudowano nawet dworzec osobowy. Po dworcu nie ma już właściwie śladu – został rozebrany razem z torowiskiem i na jego miejscu rosną smutne kępy traw. Torowisko przemysłowe, które podprowadzone zostało pod samą kopalnię razem z dziesiątką bocznic
utrzymywane jest ciagle w eksploatacji. Na zdjęciach satelitarnych widać setki pustych wagonów na węgiel Ale nawet tu, choć wydaje się że wszystko już przeminęło,to przeszłość ma się jednak bardzo dobrze. I nie mówimy w tym momencie tylko, o górującym nad miasteczkiem szybie-widmie, szybie-wydmuszcze, szybie-gorzko przypominającym czasy prosperity. O wiele dawniejsza przeszłość też jest tu ciągle obecna. Pomiędzy blokami, wybudowanymi w latach siedemdziesiątych by pomieścić wiele setek radośnie się rozmnażających rodzin górniczych, ostało się parę prawdziwie śląsko-pszczyńskich ceglanych domów. Każdy z nich jakoś tak nieporadnie przylega do otaczających go nowych zabudowań. Jeden, o którym pisze Dorota Brauntsch, ulokował się szczególnie niesfornie. Z dwóch stron przylegają do niego ciągi garaży, z dwóch pozostałych uliczki czterdzieści lat temu równo wylane asfaltem. Łącząc poszczególne blokowiska odgradza stary budyneczek od nowszego, nowocześniejszego może świata. Obok jest sklep z piwem, przy którym zawsze ktoś się kręci. On wygląda na postawiony we właściwym miejscu.

 

Autor wyprawy: Łukasz Hrynkiewicz